Są takie rzeczy, które doprowadzają mnie do szału. Niby zwyczajne, wykonywane przez większość kobiet, o ile nie wszystkie. A ja dostaję białej gorączki, jak tylko o nich pomyślę.
Zakupy
Tak. Nie cierpię robić zakupów. Jak mam iść do centrum handlowego ze świadomością, że spędzę tam kilka godzin, oglądając metki, do tego stać w kolejce do przymierzalni, w której trzeba wszystko odłożyć, rozebrać się, ubrać, przeglądać, z lewej, z prawej, z tyłu, potem znowu się rozebrać i ubrać. Przeciskać się między ludźmi i przewracać te wszystkie wieszaki. To nie, tamto jak ścierka, to kosztuje milion… aaaaa!
Wiadomo, że nowe ciuszki cieszą, ale sam sposób, w którym trzeba je zdobyć jest dla mnie istną katorgą. Po kilku godzinach biegania od sklepu do sklepu, czuję się, jakbym przebiegła w maratonie (nigdy nie biegłam, ale mogę się domyślić, jak tam jest). Wracam do domu, wcale nie szczęśliwsza z kilku nowych zdobyczy, ale zmęczona, a wręcz wypompowana. Marzę, żeby usiąść i odpocząć. Pół biedy jak te zdobycze są, bo jak po zmarnowanym czasie nie znajdę nic, czego szukałam albo po prostu wrócę z pustymi rękoma, mój poziom zdenerwowania dosięga maksimum.
A moda czasem bezczelna, ceny ciuszków też.
Malowanie paznokci
Kiedy widzę już, że lakier na paznokciach lekko się ściera, już wiem co się szykuje – malowanie. Cały kartonik lakierów prezentuje się całkiem nieźle, nawet mogę powiedzieć, że go lubię. O paznokcie dbam, lubię jak są pomalowane i długie. To takie moje poczucie kobiecości. Kiedy byłam nieszczęśliwą gospodynią domową, nie dbałam o nie, nie miałam na to siły i czasu. Teraz mam.
Wybieram kolor i siadam do malowania. Sam proces przebiega całkiem nieźle i relaksująco. Wszystko pięknie, ładnie. Oglądam przy tym serial albo słucham muzyki. Jest nieźle, serio. Ale to, co się dzieje potem to jakieś starcie z dzikim zwierzęciem. Może to wynika z mojego niestwierdzonego ADHD, ale jak wiem, że nie mogę niczego dotknąć przez najbliższy czas to po prostu prowadzę wewnętrzną walkę. Staram się zająć tym serialem, przygotować sobie wszystko wcześniej. Czas tylko dla siebie, mówię sobie, że powinnam to docenić. Najczęściej pękam po pierwszej minucie. Muszę no, po prostu muszę. Przełączam piosenkę, nagle ktoś dzwoni, sięgam po kubek (bo oczywiście nagle się chce pić) i pach, lakier machnięty. No nie! I tak długo wytrzymałam, a teraz moje idealne paznokcie już wcale nie są idealne. Albo nawet wytrzymam te kilkanaście, czasem kilkadziesiąt minut, nic się nie dzieje, walka prawie wygrana, bo uważam dotykając cokolwiek i nawet się udaje, a kiedy lakier wydaje się suchy – winszuję! Udało się. Jest świetnie. No to zaczynam ścielić łóżko, bo zrobiło się późno… Nie muszę mówić jak to się kończy.
Najczęściej zostawiam artystyczne mazgaje na moich paznokciach, bo jak pomyślę, że mam zacząć na nowo… Nie. Po prostu nie.
Więcej w dziale >> Kobieta
Wizyta u kosmetyczki
Unikam jej jak wizyty u dentysty. Serio. Byłam raz.
Zdecydowałam się, bo moja twarz błagała o pomoc. Mikrodermabrazja, usuwamy naskórek. Ok, jak usuwamy, to usuwamy. Skoro mam wyglądać lepiej, czemu nie? Przecież wizyta u kosmetyczki to pełen relaks, czas tylko dla siebie, chwila, w której odpoczywasz. Unosisz się pięć centymetrów nad Ziemią, a potem czujesz się piękniejsza.
No to kładę się na łóżko odziana w milusi kaftanik. Najpierw zmycie makijażu. Całkiem przyjemne, więc uśmiecham się, relaksuję, chłonę ten wspaniały czas. Potem było już tylko gorzej. Bolało jak cholera, za każdy razem jak pani kosmetyczka przykładała mi to urządzenie do twarzy, miałam ochotę wyć. Czuję, jak podnosi mi się ciśnienie i pytam, czy to tak musi boleć. Jeszcze chwilę będzie nieprzyjemnie. Chwila trwała wieczność. Urządzenie wyłączone, oddycham z ulgą. Ale to nie koniec katorgi. Pani kosmetyczka w rękawiczkach zaczyna przykładać palce do twarzy i dekoltu, usuwając drobne krostki sama. Skubana miała taką siłę, że jak dochodziła do okolic nosa, przemknęło mi przez myśl, że zaraz będę jechać na RTG, bo na pewno mi coś złamie. Z oczu zaczęły mi płynąć łzy i zastanawiam się, czy powinni robić to pod narkozą.
Na sam koniec pani kosmetyczka lituje się nade mną i nakłada mi kojącą maseczkę. Dobrze, że zaznaczyłaś, że masz klaustrofobię, bo nałożyłabym ci też na oczy. Jeszcze tego by brakowało. I zostawia mnie na kilkanaście minut w pozycji leżącej. Ruszam sobie nogami, podziwiam obraz. Po pięciu minutach robię dokładnie to samo i zaczynam się denerwować. Chcę do domu, teraz, już, natychmiast.
Zabieg powinnam powtórzyć. Chyba w następnym wcieleniu.
Chodzenie w szpilkach
Szpilki podkreślają piękno łydek. Nie mam nic do swoich łydek, więc i w trampkach je lubię.
Jestem w klubie, ubrana luźno, bo nie spodziewałam się, że tutaj wyląduję. Podchodzi znajoma, podpiera się o drewnianą belkę i przebiera nogami.
– Tak mnie bolą nogi w tych szpilkach – krzyczy i chyba ma ochotę się rozpłakać.
– To je ściągnij – proponuję.
Ściąga i już jest szczęśliwsza. I na co nam te męczarnie?
Lubiłam szpilki. Kiedyś chodziłam w nich nałogowo, ale już mi przeszło. W szafie mam kilka typów szpilek: te na góra godzinę, bo potem zaczyna boleć mały lewy palec; te, w których można iść tylko z kimś, bo są za wysokie; te, w których można by było zdobywać Rysy, ale są tak zniszczone, że powinny wylądować na śmietniku. I nie mogę znaleźć odpowiednika tych ostatnich, a nawet jeśli wydaje mi się, że znalazłam, to paradowanie w nich w sklepie obuwniczym, a spędzanie w nich całej nocy to piekielna różnica.
Zatem ograniczyłam zakładanie szpilek. I zawsze zabieram ze sobą buty na zmianę i kiedy mam dość chodzenia z miną, jakbym szła po rozżarzonym węgle, nie zastanawiam się ani sekundy dłużej.
Tyle bólu sobie fundujemy, żeby być piękne i czuć się dobrze. Oby nasze kobiece katorgi dawały radość!
Zobacz także: